LISA THE WORKER: Rzeczy, o których Wam nie mówią i STORY TIME.

September 21, 2017

Dzisiaj kolejna część pracowania w polskim supermarkecie. Jak już wiecie z poprzedniego posta, cała moja praca tam była trochę nieprofesjonalna. Kierowniczka jednak postanowiła uczynić mnie swoją prawą ręką i pomału uczyłam się absolutnie wszystkiego. I tak poprzez zwykłe siedzenie przy kasie, nagle wylądowałam na cukierni i monopolowym, potem nauczyłam się dokładnie warzywniaka, całego zarządzania planogramem i towarem, wiedziałam, jak obsługiwać piec, umiałam ściągać pieczywo, zamykać i otwierać sklep. Ba, nawet kiedyś postawiono mnie na mięsnym, ale po tym jak zorientowano się, że nie lubię się z krwią i mięsem, więcej mnie tam nie wysyłano. W skrócie - raczej nie było rzeczy, z którą bym sobie nie radziła, albo o której nic nie wiedziałam. Tak więc teraz czas powiedzieć wam o tych wszystkich rzeczach, o których się nie mówi. Ale też i o tych, o których się mówi, a raczej o tym, co potrafią wymyślić klienci.

Już od samego początku było ciężko. 
Obsługiwałam pana, na oko 50 lat, który po moim wyrecytowaniu kwoty do zapłacenia, tylko na mnie popatrzył. Podniosłam więc wzrok w jego stronę. Ten się przysunął, pytając, czy mogę powtórzyć, bo tak seksownie szepczę. Powtórzyłam głośno i wyraźnie, ale i tak go to usatysfakcjonowało, wysłał w moją stronę obleśny uśmieszek i wolno zaczął pakować zakupy.
Ten sam mężczyzna kilka dni później złapał mnie na sklepie. Zagadywał, pytając o polskich aktorów. Porównał się do jednego z nich, przytaczając, że ten to miał ładną i młodą żonę. Wiedziałam, w którą stronę to zmierza. I rzeczywiście, nieśmiało zapytał, czy nie zechciałabym zostać jego partnerką, a widząc, że niekoniecznie mi się to podoba, zrezygnowany stwierdził, że muszą mi się podobać młodsi chłopcy. Pan się więcej w sklepie nie pojawił, nie wiem dlaczego.

Jak widzicie, zaczynamy od komicznych sytuacji, więc idąc dalej tym tokiem - jedna ze staruszek w pewnym momencie zapytała, czy może prosić mnie o rękę. Wysypała mi na nią zawartość swojej portmonetki. A ja czekałam na pierścionek, eh.

Jedna z kierowniczek złapała mnie na magazynie, pytając, czy widziałam Danuty. Przez chwilę zaczęłam zastanawiać się, kim są Danuty, bo nie znałam w naszej kadrze nikogo o tym imieniu, a tym bardziej dwóch takich osób. Zapytałam więc, kim owe Danuty są.
K: No Danuty. Nie znasz Danutów?
L: Danutów?
K: Takich pączków z dziurą w środku.
L: A... danutów... (głupio było powiedzieć poprawnie)
Przez następny tydzień razem z współpracownikami studentami śmialiśmy się z kierowniczki biegającej po sklepie, krzyczącej, że szuka Danut. Ale danuty ostatecznie się znalazły i sprzedawaliśmy je pod nieznaną nazwą "donuty".
Inna kierowniczka dnia jednego bardzo się zdenerwowała i powiedziała, że przez dwa dni urlopu będzie wymyślać dla mnie karę. Dla dorosłej dziewczyny. Trochę się zmartwiłam, bo faktycznie była zła. A dlaczego? Bo nie zdążyłam dołożyć czekolad pod koniec dnia, a półki puste stać nie mogą. Zapytalibyście, dlaczego nie mogłam zrobić tego wcześniej, gdy miałam więcej czasu, a akurat zaraz przed wyjściem z pracy, gdy człowiek ma najwięcej na głowie, bo trzeba zebrać warzywa i owoce, wyfrontować cały sklep, zamieść i umyć podłogę, czy rozliczyć się z pieniędzy. Też o to pytałam. I odpowiedź jest bardzo głupia - dlatego, że klienci kradną.
A nasi klienci najwyraźniej upodobali sobie czekolady i kawy. Dlatego tych najdroższych produktów nie mieliśmy na półkach, a wykładaliśmy je zaraz przed wyjściem, żeby mieć pewność, że nikt ich nie wyniesie. Było to dla mnie okropnie dziwne. A jeszcze dziwniejsze pewnie dla klientów, którzy chcieliby kupić towar, a nigdy go nie było.
A jak już o kradzieżach...

Było to chyba w pierwszym tygodniu mojej pracy i o wydarzeniu do tej chwili wiedzieli tylko moi najbliżsi i cała ekipa sklepu, przez którą zostałam okrzyknięta bohaterką. Serio, słuchałam ohów i ahów na swój temat przez kilka dni, a dziewczyny odtwarzały sobie nagrania z monitoringu.
Po południu do sklepu przyszedł jakiś chłopak, około 25 lat, ale wyglądał na więcej, twarz miał bardzo zniszczoną, pewnie przez alkohol i kto tam wie, co jeszcze. Kiedy wyszedł, przyszła kierowniczka, która poinformowała nas, że chłopak wyniósł piwo, ale nie zdążyła go złapać. W związku z tym zawiadomiła policję, a straż miejska kręciła się niedaleko, czując, że gość wróci. I faktycznie wrócił. Schował pod bluzkę butelkę wódki i pomimo złapania przez kierowniczkę, twierdził, że nic nie ma. Ta nie chciała się z nim bawić i wybiegła po odpowiednie służby. Chłopak chyba zorientował się, co się dzieje i że nie bardzo ma jak wyjść, bo była dość duża kolejka przy kasie, a moja kasa była zamknięta, podszedł do warzyw i wrzucił butelkę w pomidory. Po tym niesamowicie sprytnym czynie, stwierdził, że przejdzie nad bramką mojej kasy. Cały czas go obserwowałam, wykładając towar i widząc, że zmierza do wyjścia, zagrodziłam mu drogę. Od tak, taka mała Lisa, 168 wzrostu i trochę za mało kilogramów w udach. Ręka z jednej strony na barierce, druga wolna, gdyby doszło co do czego. Facet chyba nie spodziewał się takiego obrotu spraw i zapytał, czy go przepuszczę. Ja go natomiast zapytałam, czy nie widzi, że kasa jest zamknięta. Warto nadmienić, że ludzie z kolejki obok tylko się przyglądali, bardzo miło z ich strony. Facet się chyba trochę zirytował, złapał mnie za nadgarstek, mocno, i kazał mi się przesunąć, bo inaczej mi w tym pomoże. Timing kierowniczki był idealny, bo w tym momencie wpadła do sklepu z gośćmi, którzy zakuli złodzieja. Później panowie policjanci wrócili po moje zeznania, a pracownicy byli zaskoczeni moją odwagą.
A ja wewnętrznie i zewnętrznie tak bardzo się trzęsłam, i tak bardzo się bałam, że gdyby koteł nie pisał ze mną przez całą drogę do domu, pewnie płakałabym rzewnymi łzami, jak najszybciej biegnąc do mieszkania.

Wspomniałam wcześniej o frontowaniu. To dziwny termin, który oznacza nic innego, jak przesuwanie towaru do przodu. No kto by pomyślał. Tak więc każdego dnia, od godziny 18 czy 19 frontowaliśmy cały sklep. Każdą półkę i każdy produkt. Wszystko musiało być idealnie i od linijki, i nigdzie nie mogło być żadnej dziury. A jeżeli nie było towaru w miejscu, którym powinien być, chowało się cenówkę i zakrywało produktem leżącym obok.

Stosowaliśmy mnóstwo trików, choć większość z nich była zupełnie niegroźna i zrozumiana. Takie wykładanie nowego towaru do tyłu, żeby ten starszy sprzedał się najpierw (choć z tego co wiem, nie raz udało się naszym klientom znaleźć produkty dość mocno przeterminowane...), wykładanie tylko pojedynczych sztuk droższych słodyczy czy nutelli (znów z powodu kradzieży), przebieranie winogron i pakowanie kulek osobno, żeby nie wyrzucać całej kiści, a sprzedać jak najwięcej. Ah, podobnie robiono, jeżeli jakieś warzywko się zepsuło, a można by je uratować - tak nie raz siedziałam na magazynie i obierałam wierzchnią warstwę spleśniałej cebuli, żeby pozbyć się nalotu i znów wrzucić cebulę do boxa. To samo odnosi się do kapusty czy sałaty. Natomiast jeżeli zaczynała gnić natka pietruszki, albo koperek, po prostu odcinało się końce, no big deal. Każdego dnia wyrzucaliśmy pudła zgniłych i zepsutych warzyw czy owoców.
Jednak najbardziej zabolały mnie dwie rzeczy:
1. To, ile pieczywa wyrzucaliśmy pod koniec dnia. Mieliśmy swój własny piec, w którym pieczono bułki, pizze, czy jakieś drożdżówki. Każdego wieczora spisywano, ile sztuk się nie sprzedało, a następnie wywożono wszystko ze sklepu, żeby rano jakiś facet mógł się tego pozbyć. Tyle jedzenia, które ja bym z miłą chęcią zjadła. c': Nic nigdy nie było oddawane pracownikom.
2. Przepakowywanie sera. Kiedy pierwszy raz wysłano mnie na mięsny i dowiedziano się o mojej hemofobii, koleżanka poprosiła mnie o przepakowywanie serów. Nic trudnego - ściąga się z wystawy wszystko, czemu kończy się data ważności w tym dniu, a następnie pakuje w nową folię i nakleja nową cenówkę, z datą o 3 dni do przodu. I wszystko byłoby super, gdybym nie robiła tego kilka razy z tymi samymi kawałkami sera. I tak coś, co początkowo ważne było do 3. sierpnia, 10. sierpnia miało na sobie datę do następnego poniedziałku.


Wróćmy do klientów - ile razy ktoś do mnie podchodził i pytał "przepraszam, gdzie są jajka?". Nie wiem, co oni mieli z tymi jajkami, ale po którymś razie miałam ochotę im powiedzieć, że nie wiem, może w warzywach, a może w słodyczach. Hm, a gdzie państwo trzymają jajka? Bo czy tylko dla mnie oczywistym jest, żeby szukać ich w lodówce? Znajdywali się też ludzie, pytający, gdzie znajdą cukier, stojąc na przeciwko półki z cukrem, czy tacy, którzy nie byli pewni, na jakim dziale szukać żelków. Bywa.

Miałam klientkę, której syn wołał na mnie "Harley Quinn", bo przyszłam do pracy w dwóch kucykach i tak już zostało. Ale częściej spotykałam się z bardzo irytującymi klientami. Kilka opowieści już znacie z mojego facebooka i nie będę się powtarzać, a opowiem coś zupełnie innego.

Mieliśmy strasznie upierdliwych klientów, którzy za każdym razem stali i liczyli, czy reszta została dobrze wydana. Pomijając ludzi w moim wieku, którzy jakoś mi ufali. Reszta dziadków stała z boku i dodawała grosz do grosza. A ile razy wracali oburzeni, że coś źle zostało nabite, albo że coś było na promocji, a promocja nie została naliczona. I wtedy trzeba było dzwonić po kierowniczkę, albo grzecznie pokazywać palcem, że promocja jednak się naliczyła.
Pewnego dnia jeden chłopak (25 lat?) przyszedł do mnie oburzony, że mu nie wydałam reszty. Zapytałam, czy ma paragon, bo zawsze najpierw wyciągam pieniądze, a dopiero potem sięgam po paragon, tak, że klient dostaje wszystko razem. Powiedział, że paragon ma. Odpowiedziała, że w takim razie nie ma opcji, że nie wydałam reszty. Ten się jednak upierał, więc poszłam do kierowniczki, czy możliwe jest zobaczenie na monitoringu, czy wydawałam klientowi resztę. Było to możliwe, ale kierowniczka nie miała na to czasu i zostałam poinstruowana, żeby upierać się przy tym, że pieniądze zostały wydane. Koniec końców, słowo po słowie, facet powiedział, że zapłacił 100zł, a wydano mu tylko jakieś grosze. Poprosiłam go o rachunek. Napisane było, że zapłacił banknotem dwudziestozłotowym. Chłopak przeprosił i już więcej do sklepu nie wrócił.
Właściwie raczej rzadko myliłam się przy wydawaniu pieniędzy. Jeden chłopak nawet próbował mi udowodnić, że na pewno się pomyliłam, ale niestety mu się to nie udało. Jak to się stało? Kupował jakiś batonik za dwa złote, płacąc stówą. Poprosiłam go o jakieś drobne, albo chociaż płatność kartą, bo bywają takie momenty, gdy w kasie naprawdę jest pusto, a klient za klientem płaci tylko grubymi pieniędzmi. Popatrzył na mnie z obrzydzeniem, mówiąc, że nie będzie płacił kartą takiej śmiesznej kwoty. Well, wygrał resztę w drobnych. I przez drobne, mam na myśli NAPRAWDĘ DROBNE. Widząc garść złotych monet, stwierdził, że chyba sobie żartuję i czy on ma teraz to liczyć. Nie, nie było mi do śmiechu i odrzekłam, że liczyć nie musi. Oczywiście, stwierdził, że to zrobi. Może lubi marnować czas.


Zaczynam przechodzić do tych sytuacji bardziej irytujących, ale je też trzeba poruszyć.

Był taki czas, kiedy mieliśmy za mało pracowników. Oznacza to, że jednocześnie siedziałam na kasie i byłam na sklepie. Było to chyba już pod koniec dnia, bo porządkowałam półki, gdy koleżanka zadzwoniła po mnie dzwonkiem. Jakiś klient, wściekły jak osa podszedł do mnie, oburzony, że co my sobie w ogóle wyobrażamy, że on nie będzie stał dwa razy w kolejce, żeby kupić alkohol. Akurat szła kierowniczka, żeby zapłacić za swoje zakupy i w ten sposób, chcąc nie chcąc stałam się świadkiem rozmowy, w której klient żądał kontaktu z kierownikiem, że tak być nie może, że mamy najgorszych pracowników, jakich widział do tej pory. Pani kierownik tylko stała i przytakiwała. Miło.
Innym razem (też z serii "wszyscy już się zwolnili i muszę robić kilka rzeczy na raz") spotkałam się z naprawdę niemiłym panem. Dzień wcześniej dostałam okres i wszyscy zostali poinformowani, że jakby było źle, trzeba dzwonić na pogotowie i starano się mnie nie przemęczać. Mimo to, musiałam robić naprawdę dużo. I tak, zostałam zawołana do kasy, gdzie w końcu mogłam na chwilę usiąść. W kolejce stał jakiś facet z żoną. Przyszła ich kolej, ładnie ich kasuję i facet pyta, czy mam "łesty ajsy". Mówię, że nie. Zazwyczaj ludzie po prostu godzą się z faktem, że ich papierosów nie ma na stanie. Nie ten pan. Powiedział, że może będą gdzieś indziej na sklepie, że widział je chyba na środkowej kasie. Na środkowej kasie rzadko kiedy ktoś siedzi i nie wiem, jak on je tam zobaczył. Ale, że na monopolowym są absolutnie wszystkie rodzaje papierosów, bo to tam mamy swój mały magazyn, krzyknęłam do koleżanki, czy ma może "łesty ajsy". Nie miała. Pan się upierał, żebym wstała i ich poszukała. Zaczynałam się irytować, a brzuch boleć. Co jak co, ale nie lubię, gdy byle kto mówi mi, co mam robić. Ale klient nasz pan i przeszłam absolutnie każdą kasę. W ostatniej była jedna paczka jego ulubionej trucizny. Przybrałam uśmiech, informując go, że miał szczęście, bo więcej nie mamy. Ten zamiast podziękować rzucił tekstem "no widzisz, nic nie jest takie trudne, wystarczy tylko ruszyć cztery litery". Myślałam, że wybuchnę. Jego żona wyglądała, jakby chciała uciec. Powiedziałabym, że była tak przerażona, jakby była ofiarą przemocy domowej. Zapłaciła kartą, dostała rachunek, ale "do widzenia" ode mnie nie usłyszeli.

Dobra, klienci raczej jednak byli mili, ale gdy zakolegowałam się z jakimiś dzieciakami, dowiedziałam się, że to złodzieje. Więc już nikomu nie ufałam, bo jak widać pozory mylą.
Ah, przypomniałam sobie, tak już na koniec, o jednej pani, która przyniosła mi pączka. Ot takiego zwykłego pączka. Problem był tylko taki, że mieliśmy różne pączki z różnych piekarni. Prawdopodobnie byłam po wolnym i nie bardzo wiedziałam, które obecnie mamy na stanie. Zapytałam ją, czy wie może, z jakiej piekarni jest ten pączek, albo czy zna chociaż jego cenę, Popatrzyła na mnie jak na wariatkę. Jak ja w ogóle śmiałam ją o to zapytać, to ja tu pracuję, nie ona! Krzyknęłam więc do koleżanki na monopolowym. Pani w tym momencie nie wytrzymała i zaczęła się bulwersować, że kasjerki nie znają kodów na pączki, sklep jest nienormalny i ona nie wie, co się tu dzieje. Cóż, gdyby przyniosła danuty, doskonale znałabym kod. :D

No comments:

Powered by Blogger.